- Tobie też dziś świat pokazał fucka? – głos pełen nieskrywanej złości i pretensji sprawił, że przeniosłam się z sali konferencyjnej do własnej kuchni, w której siedziałam przy stole nad zimną już kawą. Spojrzałam nieco zamglonym wzrokiem na moją trzynastoletnią córkę, która stała oparta o lodówkę i przyglądała mi się w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Że, co? – spytałam nieprzytomnie.
- Nie musisz nic mówić, widać jak na dłoni – skonstatowała nastolatka z miną wiekowego mędrca. – Ja też miałam dzień do du…
Zapach różanej konfitury i ciepłego drożdżowego ciasta przepełniał kawiarnianą salę hotelu. Żołądek ściśnięty z bólu przyprawiał ją prawie o mdłości. Marzyła o tym, by zatopić zęby, zrobione na hollywoodzką biel, w puszystym, miękkim pączku. Pomyślała, że jeszcze jedno spojrzenie na talerz krągłych pyszności, a dostanie ślinotoku. Dzielnie jednak ze sobą walczyła. W końcu nie na darmo katowała się od blisko sześciu lat, by zniweczyć teraz swe bezcenne dzieło w ułamku zbiorowego szaleństwa. O, jakżeż nienawidziła tych wszystkich świąt związanych z usprawiedliwionym obżarstwem. Każdy argument był dobry, by tylko móc pozwolić sobie na małe co nieco, które po chwili rosło bez umiaru. Z wielkim niesmakiem wpatrywała się w żarłoczne usta, ociekające tłuszczem i lepkim cukrem. A jednak… były to tortury nawet ponad jej siły. Musiała kipiącą w niej fascynację jedzeniem, zastąpić innym działaniem. Najlepiej do tego nadawała się Aśka, która tak jak i ona stała przy stole, wpatrując się w pączki jak sroka w gnat.
Pąsowa róża, królująca pośród zieleńca, nieśmiało rozchylała swe płatki, uwalniając aromatyczny zapach, który zawsze przywoływał mu wspomnienia rodzinnego ogrodu przy starym dworku w podkrakowskiej wsi. Nie pamiętał zbyt wiele, pamięć dziecięcych lat została wydarta przez traumatyczne przeżycia okresu wojny. Ten zapach sprawiał, że znów czuł się szczęśliwy i bezpieczny, niczym mały chłopiec. Dlatego z taką determinacją pielęgnował namiastkę ogrodu, jakim był skrawek ziemi przed balkonem. Rabatka miała ledwie 5 kroków długości i 7 szerokości, ale każdy jej centymetr był wypielęgnowany. Od późnej zimy, kiedy to spod śniegu wysuwały swe główki niecierpliwe krokusy i przebiśniegi, aż po listopadową jesień złocącą się chryzantemami, ogródek nie miał wytchnienia. Ogrodnik dbał o niego o każdej porze, czy to w deszczu, czy w upale, czy podczas szalejącej wichury, a także, gdy mróz już szczypał w policzki i wykręcał chore na reumatyzm ręce.
Michał był pogrążony we własnym świecie. Wirtualna rzeczywistość, w którą zatapiał się, zakładając okulary i odpalając grę na kompie, zupełnie alienowała go od realnego, nudnego życia. Irytowało go ciągłe utyskiwanie mamy, jej czepianie się o byle co. Bez przerwy słyszał to samo – ucz się, sprzątaj, zrób zakupy, ponownie: ucz się, sprzątaj, zadzwoń do babci, i jeszcze raz – ucz się, sprzątaj, wyrzuć śmieci… Niekończące się litanie puszczał mimo uszu. Dzisiaj mama od rana nawijała o odwiedzinach u babci. Udało mu się wywinąć od tej żenującej wizyty. W końcu nauka była najważniejsza, a sprawdzian z fizyki był na liście priorytetów. To nieistotne, że klasówka została przesunięta. Wymówka była idealna. Babcia wciąż traktowała go jak małe dziecko. Podtykała pod nos jedzenie i wciąż mówiła, żeby jadł, dokładając dodatkowe porcje, mimo jego protestów. I gadała, gadała, wciąż dopytywała co u niego, co w szkole. Nieustannie pouczała, radziła i marudziła. Na dodatek mówiła do niego Misiu – Pysiu, jakby wciąż był przedszkolakiem, a nie maturzystą. Unikał tych wizyt niczym ognia, nie chciał nadal być niańczony.
Strona 4 z 5