Paweł
Zamrugał powiekami, ale pieczenie nie ustępowało. Gdzieś miał krople, które nawilżyłyby oczy, jednak nie pamiętał, gdzie je położył. Zresztą, to nie takie istotne. Wrócił do przeglądania dokumentów na ekranie laptopa. Liczby tańczyły w tabelach, tekst wirował. Niczego nie rozumiał. Musiał koniecznie zadzwonić do księgowego, a potem do działu marketingu i upewnić się, że zlecone zadania zostały prawidłowo wykonane. Czekała go jeszcze niezbyt przyjemna rozmowa z klientem, który ponad miesiąc temu zamówił partię nietypowych okuć meblowych na specjalny wymiar i do tej pory zlecenie nie zostało zrealizowane.
Znów musiał świecić oczami za nierzetelnych dostawców. Chwycił telefon do ręki i już chciał wybrać numer, gdy poczuł na sobie wzrok współlokatora. No, tak zapomniał, że nie jest w biurze.
- Proszę się nie krępować… – sarkastycznie rzucił mężczyzna po siedemdziesiątce, z którym dzielił sanatoryjny pokój. – Jeden telefon więcej już nie zrobi mi żadnej różnicy…
- Przepraszam, to naprawdę ważne… – rzucił Paweł. – Gdyby nie ta dzisiejsza deszczowa aura poszedłbym do parku… – zaczął się tłumaczyć, ale sąsiad już go nie słuchał, machnął tylko ręką i wrócił do rozwiązywania krzyżówki.
Zerknął za okno. Nadal siąpił deszcz. No trudno. Wstał z krzesła i podszedł do drzwi balkonowych. Gdy je otworzył, owiało go zimne, nieprzyjazne powietrze. Cofnął się. Ściągnął z wieszaka kurtkę i schylił się, by założyć półbuty. Czerwiec nad morzem okazał się zaprzeczeniem wiosny. Zapiął zamek kurtki i wyszedł w końcu na balkon, by tam przeprowadzić dwie rozmowy telefoniczne. Dreptał miejsce w miejsce, usiłując się rozgrzać. Niewielki taras był co prawda częściowo zabudowany, jednak przeraźliwe zimno wnikało przez każdą dostępną szparę w ubraniu. Włosy nasiąkły mu wilgocią i czuł, że zaczynają się skręcać. Nie cierpiał tego. Naciągnął kaptur na głowę. Czekając, aż kolejny kontrahent odbierze telefon, patrzył na zalewaną falami raz po raz plażę. Stalowe morze kipiało z wściekłością. Kotłowały się morskie bałwany, rozbryzgując wysoko krople wody. Skuleni pod naporem wiatru nieliczni spacerowicze szli niczym te zagubione owce na hali. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Po co idą te barany w taką pogodę na plażę? Sztorm można obserwować równie dobrze zza sanatoryjnych okien…
Gdy pozałatwiał najpilniejsze sprawy, wszedł do pokoju. Jego towarzysza już nie było. Zerknął na zegarek. No tak, już po 13- tej. Znów spóźni się na obiad. Ściągnął z pośpiechem kurtkę, wszedł do łazienki, przeczesał włosy i umył ręce. Zamknął drzwi pokoju i skierował się w stronę jadalni. Nie uszedł kilka kroków, gdy nagle wrócił się, by zabrać komórkę. Bez niej przecież się nie ruszał.
Przy stoliku siedziało już grono kuracjuszy, prowadząc te same nudne rozmowy. Po pierwsze pogoda, po drugie zabiegi, po trzecie wycieczki, po czwarte kolejny dancing, po piąte i po dziesiąte ble, ble, ble…
Wywracało mu się w żołądku, gdy musiał, po raz nie wiadomo który, słuchać zachwytów nad tym morskim powietrzem, tym szumem fal, tym drogocennym jodem, tą przywracającą zdrowie borowiną... Zjadał szybko podany posiłek, unikał spojrzeń, nie słuchał wynurzeń, nie wdawał się w dyskusje… Wykręcał się od udzielania odpowiedzi, które coraz natrętniej zadawały mu dwie dość nachalne kobiety. Obie po sześćdziesiątce, obie w nieudolnym, coraz bardziej krzykliwym makijażu i w coraz to dziwniejszych fryzurach. Z początku myślał, że za każdym razem do stolika dosiadają się inne kuracjuszki. Jednak skrzekliwy głos jednej i nabzdyczony ton drugiej wyprowadzał go z błędu.
Ten pobyt w sanatorium, na który tak uparła się jego żona, był istną udręką. Czuł się jak w więzieniu. Ustalono mu plan dnia wbrew jego oczekiwaniom. Musiał się dostosować do sztywnych ram posiłków, zabiegów, wizyt lekarskich. Do południa miał ledwie czas na przeglądnięcie poczty, odpisanie na maile, kontakt z księgowym, przejrzenie pobieżnie spływających dokumentów. Po obiedzie wyruszał na objazd firm i hurtowni, z którymi mógłby w przyszłości współpracować. Niektóre zakłady były oddalone od sanatorium nawet o kilkadziesiąt kilometrów, więc przeważnie spóźniał się na kolację. Liczył na to, że czas spędzony w sanatorium nie będzie tak do końca stracony. Firma może otworzy się na tutejszy rynek. Wieczorem przeglądał oferty, wysłuchiwał przez telefon szczegółowej relacji swego tymczasowego zastępcy i wydawał nowe dyspozycje. Na szczęście nikt mu nie przeszkadzał. Jego współlokator prowadził bardzo aktywne życie kuracjusza. Od samego rana po późne godziny wieczorne chodził po plaży z kijkami, pływał, jeździł na rowerze, korzystał z organizowanych wycieczek, był stałym bywalcem dancingów, zyskiwał nowe znajomości. Na samym początku Kazek próbował go wyciągnąć na spacer czy na piwo, ale stanowczo odmawiał. W końcu towarzysz dał spokój. Paweł nie rozumiał i nie pochwalał takiego marnotrawstwa czasu. Nie widział sensu tych ciągłych spacerów, tego włóczenia się bez celu, przesiadywania w kawiarniach i nieustannego paplania. Żadna z proponowanych aktywności nie sprawiała mu przyjemności. Raz, na wyraźne zalecenie lekarza, wypożyczył rower. Pokręcił się po parku zdrojowym, przejechał promenadą i znudzony oddał rower, zanim upłynęło 30 minut. To nie dla niego takie bezproduktywne życie. Niecierpliwie odliczał dni do końca turnusu. Pozostał jeszcze cały tydzień.
Jutro sobota. Nic nie załatwi. Zastępca oświadczył, że w weekend nie pracuje. Ma jakieś wesele w rodzinie. Ci młodzi to wygodni są, tylko patrzą, by roboty jak najmniej było i ciągle szukają wymówek. Machają mu kodeksem pracy i wyliczają przepracowane nadgodziny. Do czego oni chcą w życiu dojść? On nieprzerwanie od trzydziestu siedmiu lat budował swoją firmę i nie wziął żadnego dnia urlopu. Wakacje nie wakacje, święta nie święta spędzał w zakładzie. Żonę i dzieci wysyłał na wczasy albo do rodziny. Marudzili, prosili, błagali, straszyli, próbowali szantażować, ale on pozostawał nieugięty. Czasami zgadzał się ich odwieźć lub odwiedzić, ale i tak wymawiali mu, że robi to z zegarkiem i komórką w ręku. W końcu przestali jęczeć. Dali spokój, aż do... W marcu miał stan przedzawałowy. Niby. Nie wierzył lekarzowi. Po prostu zjadł coś nieświeżego i tyle. Popiekło w żołądku, zakłuło w sercu, zasłabł i zrobiła się afera. Magda zagroziła rozwodem, jeśli nie zadba o siebie. Postawiła warunki. Miał wyjechać do sanatorium, schudnąć i rzucić palenie. Nie było dyskusji. Po raz pierwszy żona nie ustąpiła. Przyparty do muru zgodził się na wyjazd.
Kazek
Patrzył na Pawła nieustannie pogrążonego w pracy. Przedstawiał nieco komiczny, ale i smutny widok, gdy wśród rozkwitłych azalii, w feerii barw i zapachów, wciąż ślęczał nad komórką i laptopem. Wyłączony, wyalienowany. Świat kusił przygodą na rozkołysanym przez morskie fale statku, wzywał krzykiem mew, nęcił zapachem smażonych ryb, smagał delikatnym wiatrem, obmywał słoną wodą, rozgrzewał ciepłem słońca i piasku. Jednak Paweł nie reagował.
Kazek widział w nim siebie sprzed kilku lat. Na początku próbował wyciągać współlokatora na spacer, wycieczkę czy potańcówkę, ale nie wróżył tym poczynaniom sukcesu. Pamiętał, jak to jest, gdy pędzi się z klapkami na oczach, dokąd starczy tchu. Wieczorami był tak zmęczony, że przysypiał na taborecie w przedpokoju, gdy ściągał buty albo stojąc pod prysznicem. Często kładł się spać w ubraniu. Niejedną noc spędził nad papierami i po godzinnej drzemce zwlekał się do pracy. Jak z bicza strzelił minęło kilkadziesiąt lat. Nie zauważył, kiedy posiwiał, kiedy dzieci dorosły i wyprowadziły się, kiedy żona trzasnęła za sobą drzwiami i odeszła w nieznane. Nie miał czasu, by jej szukać, zadzwonić. Ledwie rejestrował ważne wydarzenia w swym życiu. Ciągle praca, praca, praca… Nigdy nie zadawał sobie pytań – Po co? Dlaczego? Dla kogo? Praca była sensem i celem życia. Był jak koń zaciągnięty do kieratu. Kręcił się w kółko, nie widząc nic dookoła. Tak jak i Paweł krytykował innych ludzi, dla których liczyło się coś więcej niż praca. Z niezrozumieniem patrzył na tych, co oszczędności przeznaczali na urlop w zagranicznych kurortach. Uważał to za fanaberię i głupotę. Jemu wystarczał jego mały, ciasny i ograniczony świat. Aż do pewnego momentu, aż do chwili, gdy obudził się w swym pustym mieszkaniu. Chciał wstać i nie mógł. Każdy ruch powodował ogromny ból. Ledwie dosięgnął komórkę, by wezwać pomoc. Miesiące rehabilitacji sprawiły, że zaczął weryfikować swe poglądy. Zdał sobie sprawę z tego, że przez długie lata żył w urojonym, odrealnionym świecie, który wciąż był nieukończony, prowizoryczny, do remontu. Jego okna były zamalowane i szczelnie zaklejone gazetami. Z impetem zaczął szarpać za papier, by jak najszybciej dojrzeć to, co było po drugiej stronie… I wtedy poczuł niewysłowiony żal, bo wiedział, że był głupcem. Nie uda mu się odzyskać utraconych szans, nie skorzysta z bogatej oferty, nie przeżyje zaprzepaszczonych chwil. Dlatego teraz nie ustawał w czerpaniu pełnymi garściami z czasu i możliwości, jakie roztaczało przed nim życie. Był wdzięczny losowi.
Paweł nadal tkwił w swej ułudzie, która przedstawiała rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Jego zmysły, umysł i wola były przyćmione i niezdolne do wyzwolenia z zaklętego kręgu pracoholizmu. Mężczyzna nie był w stanie właściwie ocenić sytuacji, nie dostrzegał sygnałów. Może kiedyś ten misternie budowany na niewłaściwych fundamentach świat runie. Pytanie, czy Paweł zdąży zaczerpnąć z morza możliwości, które oferuje mu życie.
Kazek zaproponował towarzyszowi ostatni, wieczorny spacer po plaży. Zapowiadał się piękny zachód słońca. Paweł pochłonięty pakowaniem walizki odburknął, że jest zmęczony i chce położyć się wcześnie spać, bo planuje wyjechać z samego rana, by zdążyć po południu przeprowadzić kontrolę firmy. Gdy to mówił, patrzył niewidzącymi oczami na mieniący się odcieniami czerwieni horyzont. Nadal tkwił w tyglu.
***
Izabella Agaczewska autorka opowiadań jest krakowianką. Uwielbia podróżować, jeździć na rowerze i delektować się herbatą. Mama dwójki nastolatków. Wiecznie w niedoczasie... Pisze powieści obyczajowe i ksiązki dla dzieci.
"Aleja Cichych Szeptów" i "Poduszka na parapecie" to książki nietuzinkowe. "Sanatorium cudów" zachwyca nie tylko dzieci, ale i dorosłych.
Zamów książki z dedykacją i autografem