Wsiadłam do tramwaju. W niedzielę nie było wielu pasażerów. Skasowałam bilet i zajęłam miejsce przy oknie. Czekała mnie długa podróż. Od pętli do pętli. Gwarantowane 45 minut (żeby tylko!) w maseczce. Ech… Wyjęłam telefon i zaczęłam przeglądać posty. Roiło się w nich od deklaracji politycznych. Wszak do decydujących rozstrzygnięć zostało już tak niewiele… Od kilkunastu tygodni toczyła się ogólnopolska debata nad wyborem prezydenta. W mediach społecznościowych trwał zażarty spór, pełen hejtu i nienawiści. Dokonywała się weryfikacja znajomych, ktoś komuś ubliżał, ktoś kogoś wykluczał… Patrzyłam na rozłam wśród swoich dawnych przyjaciół, którzy ziali jadem jeden na drugiego… Bez większej refleksji, bez empatii, bez kurtuazji… Biła z tych komentarzy zapalczywość, wyższość i pycha. Każdy był tym najważniejszym i najmądrzejszym.
Wszechwiedzącym. Przykre i niesmaczne… Odłożyłam telefon do torebki. Spojrzałam za okno. Na błękitne niebo wkraczały majestatyczne, kłębiaste chmury przyganiane przez wzmagający się wiatr. Wróżyło to zmianę.
Tramwaj się powoli zapełniał. Na wprost mnie zajęła miejsce kobieta w wieku mojej babci. W ręce trzymała dużą biało-czerwoną flagę. Obok niej zasiadł mężczyzna około pięćdziesiątki. Chyba jej syn lub zięć. Po mojej prawej stronie przycupnęła mała dziewczynka ze swoim młodszym braciszkiem. Przysunęłam się do okna, żeby zrobić im więcej miejsca. Po przeciwnej stronie na czterech siedzeniach usiedli młodzi ludzie. Zapewne studenci. Dziewczyna miała na ramieniu duży, kolorowy tatuaż. Mieli ze sobą tęczowe parasolki i plakietki. Głośno rozprawiali o nabrzmiałych problemach, które dzieliły społeczeństwo. Krytycznie odnosili się do „moherowych beretów” i ćwierćinteligentów z Podlasia. Niedługo trzeba było czekać na odzew. Rozgorzała głośna wymiana zdań między starszą kobietą i jej powinowatym a grupką młodzieży. Padały wyświechtane epitety pod adresem szkodliwej ideologii, komuchów i kłamców. Obie strony zażarcie broniły swych przekonań, nie szczędząc energii i gestykulacji. W ferworze walki na słowa opadły maski z twarzy. Dołączyli do nich inni pasażerowie.
- Po co taka stara ma decydować o tym, jaka ma być dla nas, młodych, Polska. Ile jeszcze pożyjesz, babciu? – padły ostre słowa dziewczyny.
Wtedy na dobre rozpętała się jatka. Syn (jak się okazało) starszej Pani z pełnym bluzgiem na ustach stanął w obronie matki. W ruch poszły tęczowe parasole i biało-czerwona flaga.
Dzieci skuliły się ze strachu, więc przygarnęłam je ramieniem, by ochronić przed rozjuszonymi patriotami Polakami.
Wtem tramwaj wjechał w ostry zakręt, co spowodowało, że walczące strony ratując się, padły sobie w czułe objęcia. Potem motorniczy znienacka zahamował, powodując kolejne przemieszczenie się zapalczywych pasażerów, którzy z impetem poupadali na podłogę i fotele. Słychać było pojękiwania i narzekania. Cała złość została skierowana na prowadzącego pojazd. I nagle obie strony miały wspólnego wroga…
Zaniepokojona matka dzieci, która stała nieco z tyłu i w zatłoczonym tramwaju nie mogła przedostać się do swoich latorośli, głośno wołała:
- Ala, Adaś! Wszystko w porządku?
- Mamo, mamo – zawołał chłopczyk - ale super rozwalanka. To tak jak u nas w psedskolu, jak pani cukielki rozdaje. Tez się tak psepychamy i bijemy…
- Widzisz dziecko, dorośli też tak potrafią, tylko oni to o same obiecanki skaczą sobie do oczu. Wy przynajmniej wiecie, o co się bijecie. Cukierki są realne i na wyciągnięcie ręki… - usłyszeliśmy donośny głos starszego mężczyzny, siedzącego tuż za mną.
Motorniczy wychylił się zza szklanych drzwi i zapytał, czy jest ktoś poszkodowany, czy ma wezwać pogotowie. Po czym dodał, że dalej nie pojedziemy. Na skrzyżowaniu doszło do zderzenia. Samochód wjechał tuż pod koła tramwaju. Pasażerowie powoli opuszczali pojazd. Waleczne strony pozbierały się z podłogi, podniosły swe tęczowe i patriotyczne atrybuty, ruszyły do wyjścia. Wysiadłam za nimi. Gdy tylko zamknęły się za nami drzwi pojazdu, gruchnęły z nieba pierwsze krople deszczu. Jedynym schronieniem na pustej przestrzeni było niewielkie drzewo. Dopadliśmy do niego równocześnie. Babcia z synem – obrońcą, pełni adrenaliny studenci, starszy mężczyzna i ja. Stłoczyliśmy się pod wątłymi gałązkami drzewka. Oba obozy nie miały sobie już nic do nawtykania. Wzrok wbity w ziemię świadczył o tym, że chłodny wiatr i strugi deszczu skutecznie ostudziły bojowe nastroje. Panowała niezręczna cisza. W końcu przerwał ją starszy pan.
- Wie pani – skierował do mnie swoje słowa – Słowianie wyobrażali sobie miejsce wiecznej szczęśliwości, jako drzewo o tysiącu pni z licznymi gałęziami, które otulałyby ich swymi liśćmi i kwieciem. Drzewa zawsze symbolizowały siłę, nadprzyrodzoną moc, mądrość… Nierozerwalnie związane są z naszym życiem. Stoimy pod klonem. Dawniej mówiono, że życie zaczyna się od jaworowej kołyski, a kończy na klonowej grobowej desce… Każdy z nas jest tu tylko przez chwilę, czy warto, więc tak zaciekle się kłócić? Wszak dla każdego znalazło się miejsce pod tym jaworem… To i w naszym pięknym kraju jest miejsce dla młodych i starych, o różnych przekonaniach i wyznaniu… Trzeba tylko ustąpić nieco miejsca…
I tak trwaliśmy w czasie tej ulewy pod niewielkim, ale dającym schronienie i bezpieczeństwo drzewkiem. Razem.
***
Izabella Agaczewska autorka opowiadań jest krakowianką. Uwielbia podróżować, jeździć na rowerze i delektować się herbatą. Mama dwójki nastolatków. Wiecznie w niedoczasie... Pisze powieści obyczajowe i ksiązki dla dzieci.
"Aleja Cichych Szeptów" i "Poduszka na parapecie" to książki nietuzinkowe. "Sanatorium cudów" zachwyca nie tylko dzieci, ale i dorosłych.
Zamów książki z dedykacją i autografem