Był ogromnie podekscytowany, niecierpliwie czekał od rana. To już dziś, to już dziś! – kołatało jego metalowe serce. Wreszcie nadszedł wieczór. Transportowano go z wielką uwagą, by nie zarysować lśniącego lakieru i nie uszkodzić tuby. Warunki były wprost idealne. Na bezchmurnym niebie królował księżyc, przyćmiewający blask latarni. Panował lekki mróz, śnieg zgrzytał pod gąsienicami pojazdu, którym go przewożono. Po kilkunastominutowej jeździe byli na miejscu. Musiał cierpliwie czekać, aż zepsuty sprzęt zostanie odłączony i zdjęty. Patrzył jak jego poprzednik ze smutkiem i rezygnacją opuszcza swoją pozycję – nie podołał, doznał porażki. Zrobiło mu się go żal. Na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia i ze zdziwieniem zobaczył, że ten stary, choć wcale nie sędziwy kolega, patrzy na niego z politowaniem.
Nie miał czasu się nad tym zastanawiać, bo dźwignia uniosła go wysoko do góry i umieściła na wysięgniku. Podpięto do niego rury i kable, a potem potrząśnięto, sprawdzając, czy jest dobrze osadzony. Znów pojawiła się ekscytacja, za chwile zostanie po raz pierwszy uruchomiony. Czuł jak pierścienie i rozdzielnia wody delikatnie się ogrzewają, musiały przygotować się na decydujące starcie. Rury zesztywniały i napełniły się lodowatą cieczą, która przechodziła następnie proces filtracji. Oczyszczona woda dostawała się do dysz. W przewodach popłynął elektryzujący ładunek, który napędził wentylator. Zimne powietrze wleciało do kompresora i fuknęło z dysz powietrznych, łącząc się z wodą, tryskającą z dysz wodnych. Zakotłowało się w bębnie. Krople wody rozpryskiwały się na maleńkie cząstki wystrzeliwane wysoko w górę, tworząc magiczny biały pył. Delektował się tym widokiem, był dumny i zachwycony własnym dziełem. Rozległy się brawa i okrzyki ekipy montażystów. Jeden z nich, stojący najbliżej, poklepał go po tubie i powiedział:
- Spisuj się dobrze, Nowy! – Jego słowa wziął sobie głęboko do swojego metalowego serca.
Obsługa techniczna wypróbowała jeszcze działanie wysięgnika, tańczył więc w powietrzu, unosząc się w górę i w dół, zmieniając pozycję o 180 stopni. Mógł podziwiać pracę ratraków, które wyrównywały śnieg na stoku. Po chwili wszystko ucichło, ludzie i maszyny zakończyły pracę, lampy zagasły i zrobiło się ciemno. Nawet księżyc schował się za chmurą. Nie mógł zasnąć, wszak kotłowało się w nim tyle emocji...
Świt zjawił się niespodziewanie. Promienie wschodzącego słońca łaskotały jego lśniący bęben. W blasku dnia prezentował się nadzwyczajnie. Czerwień lakieru wyraźnie odznaczała się na tle śnieżnobiałego krajobrazu. Wypolerowane srebrne pierścienie rzucały refleksy na zbocze góry. Widział ukradkowe spojrzenia, jakie kierowały w jego stronę inne urządzenia na stoku. Kanapy wyciągu z zaciągniętymi osłonami przeciwwietrznymi, lampy, skutery śnieżne i pozostałe armaty nie zamierzały powitać Nowego owacjami. Postanowił przełamać pierwsze lody i uśmiechnął się do nowych znajomych, po czym zawołał radośnie:
- Witajcie!
Odpowiedziały mu jakieś niewyraźne mruknięcia. Jedynie armata, która była umocowana w niedalekiej odległości do niego, posłała mu nieśmiały uśmiech. Była żółta i nosiła ślady długiego użytkowania, jej lakier był mocno zarysowany i wyblakły. Zrozumiał, że potrzebuje czasu, by zaskarbić sobie sympatię towarzyszy.
Tymczasem postanowił rozglądnąć się po okolicy. Był osadzony na wysokim wysięgniku tuż przy głównej trasie narciarskie, więc z jego pozycji rozpościerał się widok na cały stok. Ucieszył się, że będzie mógł śledzić każdą kanapę wyciągu w jej mozolnej wędrówce na górę i obserwować narciarzy zjeżdżających w dół. Trasa kończyła się kilkadziesiąt metrów poniżej jego pozycji, więc każdy amator białego szaleństwa będzie musiał przejechać tuż obok niego. Potem narciarze będą ustawiać się do bramek przed wyciągiem, aby ponownie dostać się na szczyt albo odpocząć w karczmie usytuowanej tuż za nim. Poniżej wyciągu rozciągał się niewielki parking, budynek wypożyczalni i kilka straganów.
Chwilę po ósmej zaczęły się zjeżdżać pierwsze samochody, z których wysypywali się pasażerowie. Jedni nieco zaspani, inni pełni energii. Zaczęto trzaskać drzwiami i klapami bagażników, wyciągać potrzebny sprzęt, ściągać narty umocowane na dachach pojazdów. Ludzie kręcili się przy autach, zakładali kominiarki, kaski, gogle, rękawiczki, mocowali się z butami, usiłując zapiąć klamry. Niektóre dzieci wcześnie ściągnięte z łóżek były nadąsane i nie chciały słuchać rodziców, wywołując drobne kłótnie. Inne radośnie podrygiwały, poganiając dorosłych, by jak najszybciej zaprowadzili je na wyciąg. Rozlegały się głośne rozmowy i śmiechy.
Patrzył na ten rozgardiasz z zaciekawieniem. Obserwował wszystko, co działo się przy stoku, bo było dla niego czymś zupełnie nowym. Ze zniecierpliwieniem oczekiwał, na pierwszych narciarzy i snowboardzistów, którzy rozpoczną białe szaleństwo. Wyciąg w końcu zakołysał się w przód i w tył, by w końcu pociągnąć doczepione krzesełka w górę, które unosiły ze sobą szczęśliwych ludzi. Na szczycie opuszczali oni wygodne kanapy i rozpoczynali szusowanie. Nie mógł oderwać od nich wzroku. To był fascynujący widok. Kolorowe punkty migały i przemieszczały się z dużą szybkością, pewnie balansując ciałem. Śnieg rozpryskiwał się pod nartami i deskami. Przy każdym skręcie słychać było charakterystyczne, rytmiczne szuranie. Czuł się bardzo szczęśliwy, to było jego wymarzone miejsce.
Po dniu pełnym wrażeń chciał się podzielić swymi doznaniami z innymi sprzętami, ale jego ochy i achy spotkały się z umiarkowanym entuzjazmem.
- Nowy, nie ekscytuj się tak – ziewnął kolega, stojący po drugiej stronie stoku, vis a vis jego pozycji. Miał mir wśród całej ekipy, nazywali go Master Snow. – Jutro też tak będzie i pojutrze, i za tydzień, i za miesiąc, aż do wiosny. Napatrzysz się, to ci się znudzi…
Inne armaty pokiwały swoimi tubami na potwierdzenie tych słów.
- Zresztą nie wszystko tak pięknie wygląda, jak ci się zdaje… – mruknęła żółta armata.
- Oj tak, oj tak – dodała latarnia, oświetlająca bramki przed wyciągiem.
- Kiedyś spadną ci z oczu te różowe okulary… – zakpił skuter.
Nawet te sceptyczne słowa nie mogły popsuć mu dobrego humoru. I gdy tylko uruchomiono jego mechanizm, wyrzucał z siebie tysiące pięknie tańczących płatków. Przez kilka godzin pracował bez wytchnienia, wkładając w to całe swe serce. Wszak produkcja najlepszej jakości śniegu była jego życiową misją.
Następnego dnia i kolejnego wszystko wyglądało tak jak pierwszego dnia. Po tygodniu przyblakł zachwyt Nowego, nawet zaczynał drzemać w ciągu dnia. Pewnego popołudnia jego drzemkę przerwały głośne rozmowy, dobiegające spod bramek wyciągu.
- Proszę się tak nie pchać – krzyknął mężczyzna w średnim wieku.
- Jak się panu coś nie podoba, to niech pan idzie na inny wyciąg – odpowiedział właściciel czerwonego kombinezonu. – Zapłaciłem to mam prawo korzystać, nie mam zamiaru stać tu jak ten ciul.
- Każdy zapłacił, nie tylko pan – zabrał głos poprzednik.
- Jak pan chce, to sobie pan stój do woli, ja walę przed siebie.
- Najlepiej po trupach, nie?
- Panie, co się pan czepia – rzekł młodzian w jaskrawo-żółtej czapce, któremu kask najwyraźniej nie był potrzebny. – Ferie są, jest git. Każdy się pcha.
- No właśnie, daj pan spokój – poparła go kobieta, przepychając swoje dziecko przez bramki. – Kto pierwszy ten lepszy.
- Ludzie, a gdzie wasza kultura? - spytał rozgoryczony mężczyzna.
- W lesie – zarechotał nastolatek, a wraz z nim tłum stojący w kolejce. – Nie przynudzaj stary.
Dyskusja ucichła. Jednak Nowy bacznie zaczął obserwować, to co działo się przed wyciągiem. Narciarze bezmyślnie parli przed siebie, nie zawracając sobie głowy innymi. Byle do celu. Rozpychali się łokciami, wpychali się w każdą wolną przestrzeń, omal się nie taranując. Oczywiście nie wszyscy, ale na tych z tupetem zwrócił szczególną uwagę. Wyróżniali się z tłumu agresywnymi kolorami kasków i kombinezonów. Ukryci pod kominiarkami i goglami sądzili, że są dostatecznie anonimowi.
Potem Nowy przeniósł wzrok na stok. Brawura co poniektórych sprawiała, że przechodził go dreszcz i musiał przymknąć oczy. Niektórzy cudem unikali groźnych wypadków. Brylował facet w czerwonej kurtce, któremu tak się spieszyło przy wyciągu. Pędził na łeb na szyje, wielokrotnie mijał innych o włos, zajeżdżał drogę i dzieciom niepewnie trzymającym się jeszcze na nartach, i dorosłym wprawnym snowboardzistom. Nic nie robił sobie z uwag, które kierowano do niego z różnych stron stoku.
Drugim szaleńcem, który wyróżniał się wśród pozostałych, był chłopak we freestylowym, kolorowym kombinezonie i charakterystycznej żółtej czapce. Serfował na desce niczym po rozszalałym morzu, najchętniej wybierał szlak poza wyznaczoną trasą. Potem z całym impetem wpadał pomiędzy ludzi na stoku. Na dole raz za razem sprawdzał czas i zapis prędkości. Potem chełpił się głośno swoim wyczynem wśród ziomków. Dopadła go kiedyś przed bramkami kobieta z małą dziewczynką, zwróciła mu uwagę, że zajechał drogę jej córce, a mała się przestraszyła i upadła. Wyśmiał ją wraz z chórkiem swoich znajomych. Zażądał dowodu, na to, że to był on, czym pozbawił kobietę argumentów.
- Niech pani wypier… z tym dzieckiem na oślą łączkę, jak pani tu nie pasuje – usłyszała na koniec. Wściekła i bezsilna zabrała zapłakaną córkę do karczmy na gorącą czekoladę na pocieszenie.
Takich incydentów było rzecz jasna więcej. W nocy, gdy już naprodukował śniegu, ile było trzeba, zapytał innych, czy to tak zwykle na stoku bywa.
- O, młody powoli przejrzewa na oczy – zarechotał skuter.
- Zaćma w końcu opada – westchnęła latarnia.
- Dzisiaj, to nawet spokojnie było – dodał skuter. – Jakbyś ten hardcore w święta zobaczył, to byś dopiero miał pojęcie, co tu się czasami wyrabia… Co rusz zwoziłem połamanych kaskaderów ryzykujących życie albo tych, którzy mieli pecha i takim idiotom stanęli na drodze. Po jednego to nawet helikopter przyleciał, miał całą głowę we krwi. Kasku nie założył. Podobno nadal jest w śpiączce. Ostatnio ratownicy gadali, że chyba z tego nie wyjdzie…
- Możecie tak spokojnie o tym mówić? – nie dowierzał Nowy.
- A co niby mielibyśmy zrobić? – zapytała żółta armata śnieżna.
- Chcą się zabijać, to ich sprawa – sarkastycznie dodał Master Snow. – Byleby nas nie uszkodzili. Ty, Nowy, przestań labidzić, nic nie zmienisz. Pogódź się z tym.
- Jak jesteś jeszcze zbyt wrażliwy, to najlepiej zamknij oczy i nie patrz. Nie martw się, po jakimś czasie ci wszystko spowszednieje – pocieszała go latarnia. - Pożyczyć ci klapki na oczy?
Usiłował zachować dystans do tego, co działo się na stoku, tak jak radzili mu znajomi, ale nie było to takie łatwe. Wciąż otwierał oczy i co chwila coś wyprowadzało go z równowagi. Może te klapki, to wcale nie taki głupi pomysł? Odwrócił się w stronę karczmy i przez ogromne, nieosłonięte okna zajrzał do środka. Tu było spokojniej. Ludzie byli tacy rozluźnieni. Zmęczenie i wysiłek ładnie malowały się czerwienią na ich policzkach. Rodziny ze sobą rozmawiały, znajomi żartowali. Dzieci pochłaniały pyszną, gorącą czekoladę z górą bitej śmietany. Na stołach gościła kwaśnica i grochówka, obok leżały pieczone kiełbasy oraz oscypki okraszone żurawiną. Na tackach złociły się frytki, a zapiekanki ociekały keczupem i sosem czosnkowym. Przygrywała góralska muzyka. Uspokoił się nieco. Tak powinno być: radośnie i spokojnie. Zauważył, że większość dorosłych i młodzieży zamawia parujący napój w glinianych kubkach. Zdawało mu się, że czuje jego słodkawy, aromatyczny zapach. Wieczorem zapytał latarni stojącej u wejścia do karczmy, co to jest.
- Oj Nowy, Nowy, ale z ciebie zgrywus – zaśmiała się towarzyszka, widząc jednak, że młody naprawdę nie kuma, o co chodzi, wyjaśniła – Przecież to grzaniec.
- Grzaniec?
- Jaki ty jesteś zielony… - zdziwiła się. – No, to wino… Nie wiesz, co to jest? A alkohol?
Nowy miał minę nie tęgą, więc latarnia zrobiła mu wykład o trunkach podawanych w karczmie. Oczy armaty robiły się coraz bardziej okrągłe.
- Czyli alkohol rozgrzewa, to dobrze, bo spory dzisiaj mróz – skwitował.
- Jest druga strona medalu… – dodała lampa. – Po nim kręci się w głowie, język kołowacieje, ruchy stają się niepewne, a refleks jest opóźniony i wzrok mętnieje, czasami widzi się podwójnie…
- Ale większość z nich wraca na stok… – Nowy analizował sytuację. – To głupota… przecież, mogą komuś zrobić krzywdę.
- Zwłaszcza że granica strachu i głupoty u nich prawie zanika… Po procentach to każdy się czuje niczym młody bóg, niepokonany…
Nowy jeszcze raz spojrzał na karczmę i znów ciśnienie w nim zaczęło wzrastać. Patrzył, jak co poniektórzy wytaczali się niepewnym krokiem z chaty, zakładali narty i ruszali prosto na wyciąg. Zakotłowało się w nim. „Ach to tak…” Wśród gromadki roześmianych narciarzy z wypiekami na twarzy rozpoznał króla stoku w czerwonej kurtce. Postanowił go bacznie obserwować. Odwrócił się znowu w stronę zbocza i czekał. Czerwony zjechał raz, drugi, trzeci. Za każdym razem brawurowo. Śmigał w dół, prawie ocierając się o innych narciarzy. Za czwartym razem zdarzyło się to, co nieuniknione. Jakieś dziecko wywróciło się na trasie i mężczyzna nie zdołał się zatrzymać, zawiódł refleks i trzeźwe spojrzenie. Z całym rozpędem wpadł na dziecko, które nie miało żadnych szans. Narciarz szybko wstał i uciekł, nie interesując się mocno poturbowanym chłopcem, którego skuter zwiózł prosto do karetki, czekającej pod stokiem. Nikt nie ścigał sprawcy, nikt nie próbował go zatrzymać. Ot, wypadek.
Nowy nie wytrzymał, rozkręcił wentylator na pełne obroty i gdy tylko mężczyzna przemykał koło niego, sypnął z całych sił śniegiem. Zaskoczony narciarz upadł i nie bardzo wiedział, o co chodzi. Nowy krzyczał z całych sił:
- To on, to on jest winny. Łapcie go!!!
Jednak nikt nie reagował. Ludzie przejeżdżali obok faceta w czerwonej kurtce, jakby nigdy nic, obsługa techniczna nie zauważyła incydentu. Wszystkie sprzęty odwróciły się zaskoczone w stronę Nowego. Patrzyły jakoś dziwnie, nie było w tym spojrzeniu podziwu, jakiego się spodziewał.
W nocy dostał reprymendę.
- Ty, młody! Nie szalej!– ostrzegał skuter.
- Nie wtrącaj się, to nie twoja sprawa – dodała latarnia.
- Jak nie moja? – dziwił się Nowy.
- Za twoją głupotę wszyscy możemy ponieść konsekwencje – histeryzowała żółta armatka.
- A co takiego mogą nam zrobić?
- Nie chojrakuj, Nowy – odezwał się Master Snow. – Udzielam ci ostrzeżenia. I potraktuj to poważnie.
Nowy nie zamierzał przejmować się ich tchórzliwym bełkotem. Postanowił działać. Od tej pory, gdy tylko zauważył coś niepokojącego, wszystkich alarmował w jedyny możliwy sposób. Sypał więc śniegiem na przepychających się przed bramkami i na brawurowo pędzących po stoku. Najbardziej upodobał sobie strzelanie w narciarzy i snowboardzistów, którzy chwiejnym krokiem wychodzili z gospody. Poczuł się jak szeryf strzegący prawa. Myślał, że jego praca zostanie dostrzeżona i doceniona. Nie wiedział, jak bardzo się mylił. Nikt nie zamierzał reagować – ani obsługa wyciągu, ani ratownicy, ani kelnerzy z karczmy. Nawet zaczęto rozprawiać nad dziwnym zachowaniem armaty. Zawiązała się koalicja, składająca się z właścicieli wyciągu, karczmy, wypożyczalni i kramów, także obsługa stacji, a nawet ratownicy się dołączyli. Poparli ich też niezadowoleni narciarze i snowboardziści, którym rej przewodzili facet w czerwonej kurtce i młodzian z żółtą czapką. Wszyscy byli wściekli na samowolę armaty, która odstraszała klientów, terroryzowała turystów, przeszkadzała w pracy.
Sprzęty ostrzegały Nowego i radziły mu zaprzestania nierozważnych działań. Jednak on podjął się misji. Wszak przyrzekł, że będzie się dobrze spisywał.
Jego krucjata nie trwała długo. Pewnej nocy przyjechał pojazd na gąsienicach oraz mały dźwig i dokonali egzekucji. Zdemontowali czerwoną armatę, a na jej miejsce osadzili inną maszynę. Nowy, a właściwie już Stary, był oszołomiony. Nie bardzo wiedział, co się dzieje. Przypomniał sobie, jak to było kilka tygodni temu. Nic nie zostało z jego entuzjazmu. Spojrzał na swego zmiennika pełen rozpaczy i rezygnacji. Młody, lśniący model był pełen zachwytu i energii.
- Nie wychylaj się, nie warto. Najlepiej zamknij oczy i nie patrz – poradził armacie, która zajęła jego miejsce. Nic nie pojmowała. Tak jak i on, nie rozumiał wzroku swego poprzednika.
- Widzę, że wyciągnąłeś właściwe wnioski – Master Snow, żegnał go z przekąsem. – Szkoda, że tak późno. Zapamiętaj! Ty Młody także – zwrócił się do nowej armaty. – Obojętność to gwarancja świętego spokoju… Niczego więcej tutaj nie pragniemy.
***
Izabella Agaczewska autorka opowiadań jest krakowianką. Uwielbia podróżować, jeździć na rowerze i delektować się herbatą. Mama dwójki nastolatków. Wiecznie w niedoczasie... Pisze powieści obyczajowe i ksiązki dla dzieci.
"Aleja Cichych Szeptów" i "Poduszka na parapecie" to książki nietuzinkowe. "Sanatorium cudów" zachwyca nie tylko dzieci, ale i dorosłych.
Zamów książki z dedykacją i autografem